Opis lokalu wkrótce.
***
Wszystko dopięte było na ostatni guziczek.
Najlichszy nawet problem zażegnał, przeciwstawiając się przeciwnościom losu prostą logiką zwyczajnego mężczyzny i odpowiednią ilością czasu przeznaczoną na jego małe, prywatne przedstawienie. Chciał, by była zadowolona – by uśmiechnęła się do niego ukazując wszystkie swoje białe ząbki i spojrzała na niego tak jak zrobiła to przy ich pierwszym spotkaniu, gdy otulając ją sztywnym, woniejącym tanim proszkiem do prania kocem zapewniał, że „już wszystko w porządku”. Ostatni raz sprawdził godzinę, po czym podjechał po nią równo o dwudziestej – tak, jak się umawiali.
Pracę skończył kilka godzin wcześniej, jednak sam siebie musiał doprowadzić do stanu względnej używalności. Przeszedł powierzchniową ledwie zmianę wyglądu, porządkując włosy, wygładzając brodę maszynką i dobierając sobie z szafy jeden z bardziej oficjalnych strojów. Całe szczęście, że Candy dbała o to, by wisiał u niego przynajmniej jeden czysty garnitur, a skarpety nie walały się po każdym kącie. Czekała na niego nawet odświętna, uprasowana koszula… I podkreślający ją krawat w ciemne, lśniące prążki. Musiał prezentować się przynajmniej porządnie, toteż włożył to wszystko i wypachnił ogoloną twarz wodą kolońską, którą dostał w prezencie rok temu – tak, jak się umawiali.
Tip top. Narzucił sobie spokojne tempo jazdy, luzując na światłach kołnierzyk pod szyją i sprawdzając stan uzębienia. Chuchnął sobie w otwór gębowy mentolowym odświeżaczem oddechu i dla pewności przeżuł cztery gumy. Z radia sączyły się radosne, spokojne nuty „What a wonderful world”. Braidy niemą chrapką przećwiczył pod nosem „I see trees of green”, sprawdzając kątek oka swój profil w bocznym lusterku. Wytarł z policzka nieistniejącą plamę i zajechał pod JEJ włości. Rozrywające wieczorną ciszę krótkie zawodzenie samochodowego klaksonu zasygnalizowało przybycie księcia, który oczekiwał swej księżniczki z niepokojem. Wszak on zrobił wszystko i teraz jedyną osobą, która mogła wszystko zaprzepaścić była słodka Candice.
Wyciągnął spod siedzenia niewielki, lekko podwiędły bukiecik gloriozy otaczającej pojedynczy, lichy kwiat hiacyntu. Nie znał się na kwiatach, nie wiedział, że trzeba kupić je o odpowiedniej porze, bądź przechowywać w odpowiedni sposób. Jedyne na co się zdobył, to dobór kwiatów do okazji. Candy jest przecież mądrą dziewczynką, choć kryje się pod woalką uroczej, dziewczęcej głupkowatości.
A ona… Ona jak zawsze była olśniewająca. Gdyby Braidy miał wyrobione odpowiednie poczucie własnej wartości, poczułby się w tym momencie jak ktoś gorszej kategorii, dodatek do harmonijnej całości. Jego mały cukierek roztaczał dookoła siebie aurę już nie tyle młodzieńczej kokieterii, co prawie lubieżnej nieprzyzwoitości… Na dokładkę tchnęła swego rodzaju dystyngowaniem przeznaczonym nie damom, a cesarzowym.
Ależ on miał w życiu farta.
Ach, żeby nie było nieścisłości. Jako raczej słaby fan stołowania się w znamienitych, znanych restauracjach, wybrał dobrze prowadzący się bar usytuowany w takim miejscu, że niewiele osób, mając do dyspozycji wybór w ścisłym centrum, decydowało się na danie mu szansy. Także i on zamierzał zjawić się po raz pierwszy, kuszony poniekąd przyzwoitymi cenami w stosunku do jakości i odpowiednim dla jego planu standardem wystroju. Tak, by móc znowu uchodzić za romantyka, nie musząc martwić się tym, czy na karku nie siedzi mu kolejny, pomniejszy diler, mszczący się za grzejącego dupą więzienną pryczę chemika.
Przed wejściem do lokalu pochwycił kobietę w pasie, przyciągnął do siebie i skradł jej słodkiego od pomadki buziaka.